Przyszła wiosna radosna, a ja staram się wciąż nadrobić zaległości. Chwytam więc czas, aby mi tak szybko nie uciekał, ale dziś już czwartek, a jeszcze wczoraj był poniedziałek. Już prawie godzina dwudziesta, a jeszcze przed chwilą budził mnie dźwięk budzika. Czas nie ma dla nas litości, a ja wciąż w niedoczasie i doba dla mnie za krótka...
Dziś oczywista o filmach będzie mowa. A żeby troszkę nadgonić to ogarnę jednym tekstem kilka filmów i to bardzo różnych. Żaden nie może się równać z drugim. Każdy jest inny i ma swój urok... No może oprócz jednego, ale to zostawię sobie na koniec.
Na początek dwa różne tytuły, dwaj bohaterowie, którzy co jakiś czas wracali na ekrany, a mianowicie Harry Potter i Hannibal Lecter. Dwa totalnie różne charaktery - bez dwóch zdań. Nic ich nie łączy... A może jednak.
Zacznę od Hannibala. Jego Historia opowiedziana jest w czterech częściach. Kolejność? Zaczyna się w sumie od końca (1991), a geneza smakosza ludzkiego mięsa pojawia się dopiero szesnaście lat później - w 2007 roku. I tyleż musieli czekać fani Lectera, żeby poznać jego przeszłość pełną śmierdzącej wojną i brudem brutalności. Długo się nie mogłam zebrać do tego seansu zastraszona przez "dorosłych" wizją pana jedzącego ludzkie twarze. Muszę przyznać, że jest to jednak świetny thriller policyjno-psychologiczny, który sięga do klasyki kina lat dziewięćdziesiątych. Hannibal jest tak dobrze wychowanym dżentelmenem, że zaczynamy go lubić, a w jego postępowaniu dostrzegamy subtelną i bardzo osobliwą walkę ze złem. Psychopatyczne spojrzenie i bardzo przemyślane wypowiedzi doktora hipnotyzują nas i już po chwili jesteśmy w jego świecie...
Na drugie danie Harry Potter ;) Komercha? Na pewno! Bajeczka dla dzieci? Nie byłabym tego taka pewna! Faktem niepodważalnym jest, że chłopak w okularach poruszył cały świat. Na czym polega fenomen Harrego? Na tym, że jest on takim prostodusznym, jeśli nawet nie prostym chłopakiem. Nie ma w nim większych tajemnic. Jego kolejne kroki są przewidywalne. Dobro jest jasno oddzielone od zła i oczywiście o to pierwsze walczy Harry i zwycięża. Nie bez ofiar, ale cóż. Przecież mówiłam, że to nie bajeczka. Z książek udało mi się przeczytać jedynie pierwszą część (w bibliotece trudno się było dopchać do kolejki, w księgarniach było i jest dla mnie za drogo). Powiem jednak szczerze, że uległam urokowi Harrego i "...Kamień filozoficzny" odłożyłam po ostatniej kropce tego samego dnia, w którym spojrzałam na pierwszą literę. Niedawno wzięłam się za filmy – chciałam obejrzeć wszystkie po kolei bez zbędnych przerw. I z filmami stało się podobnie, jak z książką. Postarali się chłopcy od efektów i wszystko jest po prostu magiczne. Zamek, stwory, ministerstwo, ulica Pokątna. Ach! Fenomen Harrego polega też na tym, że jest to film dla każdego – starego i młodego ;) Bywa straszny, bywa głośny i wybuchowy. Niekoniecznie dla najmniejszych milusińskich, ale dzięki temu jest właśnie dla tych starszych.
Po wielogodzinnych seansach z panami H. zapraszam na dwa portrety psychologiczne. Moim zdaniem średnio udane i chyba twórcy za bardzo się wczuli. Pierwszy to portret alkoholika - pilota samolotu, który uratował setkę ludzi lądując po awarii w brawurowy sposób. Po katastrofie wystarczyłoby mi 20 minut filmu na pokazanie etapu wyparcia i nawrócenia. Pijackie huśtawki ciągną się jednak nieco dłużej i pod koniec byłam już nieco znudzona. W rzeczywistości spodziewałam się czegoś więcej - walki z systemem, z nałogiem, ze światem i samym sobą. A dostałam zapijaczonego pilota, który żeby przetrzeźwieć wciąga kreskę. "Lot" średnio na jeża, choć zapowiadał się całkiem nieźle.
A co z "Weselem w Sorrento"? Tu mamy całe mnóstwo portretów i to chyba właśnie zgubiło twórców. Są momenty kumulacji emocji i w ogóle wszystkiego, a są momenty takiego wyhamowania, że czekamy... No i tak cały film. Galeria osobistości: młodej kochanki, starego męża, aroganckiego wdowca i uśmiechniętej mimo całego życiowego nieszczęścia matki i żony. Przewidywalny i chyba przez to bardziej prawdziwy. Obejrzałam, ale raczej nie wrócę do tego filmu.
A co z "Weselem w Sorrento"? Tu mamy całe mnóstwo portretów i to chyba właśnie zgubiło twórców. Są momenty kumulacji emocji i w ogóle wszystkiego, a są momenty takiego wyhamowania, że czekamy... No i tak cały film. Galeria osobistości: młodej kochanki, starego męża, aroganckiego wdowca i uśmiechniętej mimo całego życiowego nieszczęścia matki i żony. Przewidywalny i chyba przez to bardziej prawdziwy. Obejrzałam, ale raczej nie wrócę do tego filmu.
I na koniec dwie perełki. Pierwsza polska. Czy ja mówiłam, że nasze filmy są słabe, a temat drugiej wojny oklepany? Tak, mówiłam i potwierdzam. Niemniej jednak "Pokłosie" mnie powaliło na kolana. Nie będę się zagłębiać w prywatną ocenę, bo jest to temat drażliwy i nie chce tu czytać bluzgów. Jest to jednak mocny film, który pokazuje sprawę żydowską z trochę innej perspektywy, niż mogliśmy oglądać do tej pory. Podobnie, jak "W ciemności" Holland tak "Pokłosie" Pasikowskiego powinny być obowiązkową "lekturą filmową".
No i ta druga... No jest to kolejny w mej kinomaniackiej karierze film, którego nie dźwignęłam. "Ed Wood" to biografia człowieka uważanego za jednego z najgorszych reżyserów w historii. Właśnie przeczytałam, że jest to jeden z kultowych filmów. Serio?! No może dlatego, że to dzieła Burtona, a to, co zrobi Burton - wiadomo - jest z założenia genialne! Jednak ta biografia zmęczyła mnie po pięciu minutach. Dziesięć minut później zaczęłam przewijać, a w okolicy połowy filmu nie dałam już rady. Kicz, sztuczność i nie wiem, co jeszcze. Poziom przedszkolnego teatrzyku. Może taki był zamiar twórców? W końcu mieli oddać klimat życia najgorszego reżysera w historii kina. Nie pomógł nawet mój ulubieniec Johny Depp, który w tym filmie wyglądał na sztuczniejszego niż wypacykowany Willy Wonka! Zdecydowane NIE dla Eda Wooda w jakiejkolwiek formie! Może kiedyś, ale na pewno nieprędko ;)
No i ta druga... No jest to kolejny w mej kinomaniackiej karierze film, którego nie dźwignęłam. "Ed Wood" to biografia człowieka uważanego za jednego z najgorszych reżyserów w historii. Właśnie przeczytałam, że jest to jeden z kultowych filmów. Serio?! No może dlatego, że to dzieła Burtona, a to, co zrobi Burton - wiadomo - jest z założenia genialne! Jednak ta biografia zmęczyła mnie po pięciu minutach. Dziesięć minut później zaczęłam przewijać, a w okolicy połowy filmu nie dałam już rady. Kicz, sztuczność i nie wiem, co jeszcze. Poziom przedszkolnego teatrzyku. Może taki był zamiar twórców? W końcu mieli oddać klimat życia najgorszego reżysera w historii kina. Nie pomógł nawet mój ulubieniec Johny Depp, który w tym filmie wyglądał na sztuczniejszego niż wypacykowany Willy Wonka! Zdecydowane NIE dla Eda Wooda w jakiejkolwiek formie! Może kiedyś, ale na pewno nieprędko ;)
I to by było na tyle. Długi wyszedł mi ten odcinek. Ale w końcu wiosenny przekładaniec musi być obfity ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
witaj na moim blogu! dziękuję za odwiedziny :) będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad w postaci komentarza :) pozdrawiam