Pamiętam jak lat temu naście – nie powiem ile, bo wyjdzie na to, że stara jestem – na zajęciach plastyki pani kazała nam namalować jak sobie wyobrażamy przyszłość w roku 2000. Każdy malował latające statki, kosmiczne domy i miasta ukryte w chmurach. Rok 2000 wydawał się taką abstrakcją, tak odległą przyszłością, że każdy był przekonany o tym, że po roku 1999 nastąpi niesamowity boom technologiczny. Nie jestem fanką filmów science fiction z lat ’80, ale teraz budzą one tylko pobłażliwy uśmiech. Co też sobie ci ludzie wymyślali! Ha ha! Przyszedł rok 2000 i nic! Latających samochodów nie ma. Miasta stoją na ziemi, jak stały i jeszcze nikt nie ma samoschnącej kurtki i odrzutowej deskorolki ("Powrót do przeszłości II"). Teraz twórcy są bardziej uważający i celują tak bardziej w drugą połowę tysiąclecia. Nie daje to jednak żadnej gwarancji, ani nawet nadziei, że wizje te są prorocze. Teraz jednak każdy traktuje to po prostu jako film sci-fi, w którym reżyser z resztą ekipy może popisać się wyobraźnią i zastosowaniem nowych technologii w dziedzinie efektów specjalnych. Tak powstały kultowe Matrixy z ludźmi biegającymi po ścianach, "Piąty element" z niezwykłymi postaciami, latającymi taksówkami i maszynką do makijażu i "Raport mniejszości" z jasnowidzami, którzy wspomagają nowoczesny i niezawodny wydział prewencji. Ten ostatni polecam, bo oprócz popisów aktorskich i siłowych pięknego Toma Cruise’a mamy tu ukryte w środku pytanie: co byś zrobił, gdybyś znał swoją przyszłość?
A skoro już przy kinie sci-fi jesteśmy, to tak trochę z drugiej strony rozrachunki z przeszłością w teraźniejszości, które są nie mniej popularnym tematem. W Polsce niestety utknęliśmy na drugiej wojnie światowej i rozmaitych tematach pobocznych z nią związanych. Owszem jest o czym mówić, bo jest tego sporo: w kanałach, lasach i w zburzonej po wojnie Warszawie. Powstania i heroiczni młodzi bojownicy o wolność i niepodległość. Jeszcze jeden taki film i nikt nie będzie już chodził na lekcje historii w szkole. Na szczęście są jeszcze Amerykanie, którzy mają równie bogatą przeszłość bliższą i dalszą, i wykorzystują czasem nawet swoje zacięcie do tworzenia kiepskich filmów aby ratować rodaków z opresji. "Operacja Argo", bo do niej tu nawiązuję, to świetny film. I mówię to bez żadnych wątpliwości. Wszyscy mówili, że Affleck chciał się przed wszystkimi popisać i udowodnić, ze jest nie tylko przystojniakiem z ekranu, ale też świetnie sprawdzi się w roli reżysera. W "Argo" zagrał też główną rolę, ale nie pamiętam już filmu trzymającego w takim napięciu do samiuśkiego końca! Nawet subtelne i naturalnie wprowadzane żarty sytuacyjne wzbudzały tylko nerwowy śmiech z myślą: "nie ma czasu na pierdoły! Tam dzieci puzzle składają!" (kto zobaczy, ten zrozumie). Tak więc powtarzam: z czystym sumieniem polecam "Operację Argo".
I to na tyle. Wracam pod koc i oczekuję na lepsze dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
witaj na moim blogu! dziękuję za odwiedziny :) będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad w postaci komentarza :) pozdrawiam