
Ostatnio się rozpisałam o filmach, bo lubię oglądać filmy. Niestety nie zawsze mój partner ogląda je ze mną, w związku z czym nie mam się z kim podzielić wrażeniami. Wczoraj próbowałam powrócić do klasyków. Mam tu na myśli filmy podawane za wzór, reżyserów nazywanych mistrzami. No i średnio to wyszło. Na początek była klasyka mistrza Davida. Z trzech godzin dałam radę godzinę z hakiem i poległam. Może jeszcze kiedyś spróbuje z Lynchem i "Inland Empire" (2007), ale na dziś stwierdzam, że wyrosłam z potrzeby oglądania filmów psychodelicznych aby imponować ich znajomością w dekadenckim towarzystwie. Nie jara mnie ta cała aura tajemniczości i poplątania umysłowego. Nie łapię celowości komentarzy i fraz, które wyskakują z ust statycznych bohaterów, jak króliki z kapelusza. Być może Lynch jest magikiem i jest w tym wszystkim jakaś przemyślana koncepcja, ale dla mnie ta jego magia jest nudna. Przeciągnięte sceny milczenia, "setki" z bohaterami o psychopatycznym spojrzeniu. Zastanawiam się, czy właśnie na tych spojrzeniach i minach twórca chce budować nastrój, portretować zawiłości ludzkiej natury? Czy może ma to być symboliczne nawiązanie do filmów niemych, gdzie mina mówiła wszystko, a dialog równie ubogi, co u mistrza Davida pokazywał się na czarnej planszy. Podobno każdy powinien kiedyś obejrzeć coś Lyncha. To ja już mam za sobą jego filmów aż nad to… ;)
Po godzinie gapienia się na Nikki - główną bohaterkę "Inland Empire" - co raz bardziej błądzącą i rozpływającą się gdzieś między rzeczywistością a rolą w filmie (polecam opis na filmwebie ;)) stwierdziłam, że to by było na tyle. I włączyłam sobie komedyjkę romantyczną z 1989. "Kiedy Harry poznał Sally" to też w pewnym sensie klasyka. Może to inna klasa klasyki, ale jednak. Wiele osób słabo kojarzy sam film i fabułę, ale scenę udawanego przez Meg Ryan orgazmu w restauracji kojarzy wielu. Tak więc film to obraz wieloletniej znajomości dwóch osób, która ewoluuje w zależności od tego, w jakim miejscu w swoim życiu akurat znajdują się bohaterowie. I okazuje się, że faceci wcale nie są takimi twardzielami, jak by czasem chcieli udawać, że kobiety nieźle sobie radzą z emocjami, a przyjaźń damsko - męska faktycznie nie istnieje, ale spróbować można. Sympatyczny film, kilka naprawdę zabawnych scen. Ogląda się lekko i przyjemnie. Typowo amerykańska komedia romantyczna, na szczęście wcale nie przesłodzona i nie cukierkowa. Sporo tu prawdy, chociaż przyjaźń Harry'ego i Sally to już klasyka i podobnych filmów od '89 roku powstało sto tysięcy, to ja głosuję na nich!



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
witaj na moim blogu! dziękuję za odwiedziny :) będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad w postaci komentarza :) pozdrawiam