
Kilka ładnych lat temu odwiedziłam lekarza, do którego panie chcąc, nie chcąc, raz na jakiś czas pójść muszą. Nie była to naturalnie ani pierwsza, ani ostatnia wizyta, ale doświadczenie było wyjątkowe. Pan ginekolog - luzak w każdym calu żuł gumę przez cały czas. Jego ciamkanie nieco rozpraszało moją uwagę, którą chciałam skupić na konkretach: "daj pan te recepty i spadam!" A pan do mnie: "Ćlamk, ćlamk, proszę się rozebrać, ćlamk i tam na fotelik proszę, ćlamk." Oczywiście... Na koniec pan pokiwał głową, poćlamkał jeszcze parę razy i w trosce o moja wątróbkę, nie zważając na moje protesty i jęki, przepisał mi plasterki antykoncepcyjne. O zgrozo!! Pierwszy przykleiłam dumna z siebie, że niby taka tryndy i nowoczesna jestem. Przestałam z siebie być dumna, kiedy 10 minut później nie czułam nic innego jak tylko wlepkę na moim ciele. Wszystko zgodnie z instrukcją, na sucho i w odpowiednim miejscu. Powiem szczerze, że darowałam sobie ramionka i łopatki, bo aż tak dumna nie byłam. Wlepka odmawiała współpracy. Zaczęła się marszczyć i zawijać rogi! Po kilku godzinach wlepka wyglądała jakby była tam co najmniej miesiąc. Tydzień później zmiana. I tak do końca... Po miesiącu idę w bojowym nastroju do ćlamkającego pana. Mówię do niego "Psze pana. Ja już nie chcę tych plasterków. Ja wiem, że to dla mojej wątróbki, żołądka i innych tam we środku, ale ja już nie chcę!" A pan do mnie: "Bo pani chyba za nerwowa do tego jest" No kutwa pewnie, że nerwowa. Od miesiąca nie wzięłam długiej relaksującej kąpieli, bo niby nie wolno, to jak mam być, kurka, zrelaksowana!! Mam wysypkę!! Nie, nie chcę na nią kremiku, bo ja już nie chcę wlepek! "No i czego się pani tak denerwuje?" Już się nie denerwuję...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
witaj na moim blogu! dziękuję za odwiedziny :) będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad w postaci komentarza :) pozdrawiam