My Polacy mamy taką charakterystyczną skłonność do tworzenia powiedzonek. Jednym z nich jest powiedzonko, które zaczyna się od "czego się nie robi dla...". I tu zaczyna się nasza wesoła twórczość, bo uzupełnieniem, zakończeniem tego powiedzonka może być dosłownie wszystko. Zaczynając od miłości, szczęścia, zdrowia, marzeń, poprzez członków rodziny, aż po dobra materialne i drogę ku nim. Ponieważ bolączką ostatnich czasów jest praca, a raczej jej brak, a co za tym idzie powoli postępująca bida z nędzą zastanawiam się nad prawdziwością i zastosowaniem powiedzenia „czego się nie zrobi dla pieniędzy?” w życiu codziennym. I zaczynam się martwić bardzo poważnie, bo staje się to prawdziwym problemem i w pewnym sensie walką o przetrwanie porównywalną z walką o ogień wśród jaskiniowców. Męczy mnie pytanie: gdzie jest granica tego wszystkiego? Do czego można się posunąć, żeby zarabiać, mieć, być… bogatym? Najgorsze jest w tym wszystkim chyba to, że wszystko jest już oficjalnie dopuszczane i nikt się z tym nie kryje. Bo na stronach z ofertami pracy nie są już niczym gorszącym ogłoszenia pod wiele mówiącym tytułem: "Bardzo osobista asystentka…" Co jeszcze w tych ogłoszeniach: dyspozycyjna, stanu wolnego, lubi tańczyć i spędzać czas ze swoim nowym szefem. Czy w pracy można być bardziej osobistym niż po prostu osobistym? Wygląda na to, że tak i że jest to fucha bardzo opłacalna. Zarobki – od 5 do 8 tysięcy miesięcznie. W takim razie, gdzie w tym wypadku kończy się praca, a zaczyna związek, niezależnie od tego, jaki związek mamy tu na myśli? Co z naszą wolnością i niezależnością, kiedy okazuje się, że w dzisiejszych czasach nasza egzystencja sprowadza się do niewolniczej zależności od wszechmogącego pracodawcy. To ona/on – pracodawca – decyduje o naszym losie, o naszym być i mieć, o tym, czy na kolacje będzie suchy chleb, czy polędwica łososiowa. A jaka jest druga strona medalu kariery zawodowej? Ta druga strona jest taka, że w pewnym sensie sami jesteśmy sobie winni. Chcecie przykładów? Wolni strzelcy obniżają swoje stawki za zlecenia, żeby tylko złapać klientów. Kiedyś graficy, redaktorzy, tłumacze mogli sami dyktować stawki uzależnione od stopnia trudności zadania i długości koniecznego czasu na jego wykonanie. Teraz to zleceniodawca dyktuje stawki, bo zawsze znajdzie kogoś, kto zrobi to taniej, żeby tylko zarobić parę groszy. I ludzie niestety sie na to godzą!! Młodzi ludzie w poszukiwaniu niezależności od rodziców godzą się na pracę za najniższą krajową obniżając tym samym poziom wynagrodzenia na konkretnych stanowiskach. Nie liczą się twoje umiejętności i pasje, tylko papiery, zaświadczenia, dyplomy, rekomendacje, potwierdzone wszystko na piśmie, z pieczątką, podpisem i najlepiej jakimś znaczkiem skarbowym – żeby udowodnić, dwa razy przybite i jeszcze pocałujmy szefa w tyłek, bo dał nam pracę! Jupi! Mocne słowa – może. Ale prawdą jest, że ludzi poszukujących pracę traktuje się, jak paproszki. Druga kategoria bułki tartej – przyłazi to-to i zawraca głowę, że pracować chce, a doświadczenia w branży nie ma. A jak zdobyć takie doświadczenie, jak nikt bez doświadczenia nie przyjmie. Praktyki: „zapraszamy, możliwość zatrudnienia po sześciu miesiącach praktyk”. Robisz za darmo, pół roku starań, a oni potem: „no nie ma pracy, kryzys, redukcje…”. W salonach fryzjerskich uczennice są poniżane i zamiast uczyć się zawodu, na kolanach szczoteczkami do zębów myją przy klientach fugi na podłodze, po czym są krytykowane za przepocone włosy. Czego się nie robi dla kariery? Zaciska się zęby, myje kible, serwuje kawę, żeby tylko zatrudnili na stałe, żeby tylko zdobyć doświadczenie, które można sobie w CV wpisać, a tym CV można sobie…
PS: Takie moje subiektywne... kto nie chce, nie musi się z tym zgadzać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
witaj na moim blogu! dziękuję za odwiedziny :) będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad w postaci komentarza :) pozdrawiam